W Internecie pionierzy zarabiają dziś miliardy. Ich sprytni polscy naśladowcy mogą liczyć na co najmniej miliony.
Rok temu Michał Sadowski był tylko jednym z tysięcy studentów zauroczonych biznesowym i technologicznym potencjałem Internetu.
Dziś ma już pewność, że jego fascynacja siecią nie okaże się daremna: z dwoma wspólnikami właśnie negocjuje sprzedaż serwisu patrz.pl, który stworzyli w grudniu zeszłego roku za kilkanaście tysięcy złotych.
Jeśli dojdzie do transakcji, na konta twórców serwisu trafi co najmniej milion złotych, bo mniej więcej na tyle rynek szacuje dziś minimalną wartość jednego z najmłodszych dzieci polskiego Internetu.
Patrz.pl, witryna będąca wierną kopią amerykańskiego serwisu YouTube.com, w niespełna pół roku wdarła się szturmem do czołówki najpopularniejszych polskich stron internetowych.
Miesięcznie notuje około 15 mln odwiedzin, a liczba zarejestrowanych użytkowników właśnie przekroczyła milion.
– Jeszcze przed wakacjami właściciel komunikatora Gadu-Gadu oferował nam za serwis ponad pół miliona złotych, ale uznaliśmy, że to za mało – wyjaśnia Sadowski. – Potencjał zawarty w tym biznesie jest wart znacznie więcej.
Słowo „potencjał” istotnie wydaje się kluczem do zrozumienia irracjonalnych na pierwszy rzut oka motywów kierujących inwestorami, którzy sześć lat po pierwszym krachu internetowym znów bez opamiętania angażują miliardy w sieć.
Tym razem boom ma jednak solidne podstawy. Liczba obywateli wirtualnej społeczności wzrosła w ostatnich sześciu latach aż o 182 proc.
Rocznie daje to ok. 30 proc. – tempo rozwoju, o jakim wiele tradycyjnych branż może tylko marzyć.
W monitor komputera wpatruje się już prawie co piąty Ziemianin, co oznacza, że w najlepiej rozwiniętych krajach, jak Niemcy, Szwecja czy Dania, odsetek internautów sięga 50 – 70 proc.
W Polsce, według danych Internet Word Stat, z sieci korzysta statystycznie już co trzeci mieszkaniec, o 278 proc. więcej niż w roku 2000, także nad Wisłą nie brakuje więc już odbiorców nawet najbardziej odważnych internetowych przedsięwzięć.
– Na pomysł na serwisu umożliwiającego internautom wymienianie się plikami wideo wpadliśmy już kilka lat temu, wydał się nam logiczną kontynuacją coraz popularniejszego podsyłania sobie nawzajem przez internautów filmików – wspomina Sadowski. – Na realizację zdecydowaliśmy się jednak dopiero pod koniec ubiegłego roku.
Stworzenie informatycznego szkieletu nowego serwisu nie było dla trzech studentów Politechniki Wrocławskiej wielkim wyzwaniem.
Sadowski – podobnie jak koledzy rocznik 1982 i rodowity wrocławianin – pierwszą stronę WWW zaprojektował jeszcze w siódmej klasie podstawówki, a podstaw informatyki uczył go ojciec, również programista.
Swoich wspólników, Karola Wnukiewicza i Piotra Wierzejewskiego, poznał na pierwszym roku studiów, oni także nie wyobrażali sobie zawodowej przyszłości poza Internetem.
Na czwartym roku postanowili połączyć projekty realizowane na studiach ze swoimi planami biznesowymi.
Serwis zaczął się rodzić pod koniec zeszłorocznych wakacji. Wspólnicy pracowali nad nim niemal na okrągło, chcąc zdążyć jeszcze przed wyborami.
– Takie wydarzenia zawsze pomagają rozpędzić się nowym przedsięwzięciom – wspomina Sadowski. – Ostatecznie witryna ruszyła w grudniu.
Potem było już łatwo, bo patrz. pl miał do naśladowania znakomity wzór – amerykańską witrynę YouTube, bijący rekordy popularności serwis, którego zawartość tworzą sami użytkownicy.
Ten cybernetyczny Hyde Park jest typowym reprezentantem trendu ochrzczonego w marketingu internetowym terminem Web 2.0, a który sprowadza się do odkrycia, że najprostszym sposobem na zbicie fortuny w Internecie jest oddanie głosu samym internautom.
Na początku października Google przejęło YouTube, płacąc 1,6 mld dolarów za witrynę, która nie przynosi jeszcze zysków.
Część amerykańskich analityków uznała transakcję za mocno przeszacowaną, ale nowy właściciel zwraca uwagę, że serwis odwiedzany codziennie przez ponad 80 mln osób ma w sobie wielki potencjał reklamowy, który trzeba tylko należycie wykorzystać.
A twórcy YouTube, pragnąc szybko zdobyć jak najwięcej użytkowników, celowo zrezygnowali z zamieszczania na stronie męczących reklam.
Polski odpowiednik amerykańskiego e-hitu rzecz jasna wiernie podąża śladem pierwowzoru i na razie też oszczędnie dozuje reklamy.
Z równie dobrym skutkiem. – Miesiąc po starcie serwisu mieliśmy ledwie tysiąc zarejestrowanych użytkowników, dziś jest ich tysiąc razy więcej – wyjaśnia Sadowski.
– Przychody firmy nie przekraczają na razie 50 tys. zł miesięcznie, a po odliczeniu kosztów w kieszeni zostaje nam mniej niż 10 tysięcy, ale na zyski też przyjdzie czas.
Zapowiedzi te wypada potraktować poważnie, skoro na serio biorą je również wielkie instytucje finansowe, inwestujące pieniądze w przedsięwzięcia spod znaku Web 2.0.
News Corp. Rupperta Murdocha przejął w ubiegłym roku platformę MySpace. com służącą doprowadzenia internetowych pamiętników.
Za niespełna 600 mln dolarów Murdoch stał się właścicielem strony, która w niecałe dwa lata od uruchomienia awansowała na siódme miejsce wśród najpopularniejszych adresów amerykańskiego Internetu, a prognozy jej przychodów zapowiadają w tym roku już 80 mln dolarów wpływów z reklam.
Z kolei CraigList. com, coś na kształt internetowej tablicy ogłoszeń drobnych, co miesiąc odwiedza ponad 5 mln internautów, a twórca odrzuca kolejne oferty sprzedaży witryny opiewające na mniej więcej miliard dolarów! Czas gra na korzyść jego strony.
Będzie też wspierać twórców najlepszych polskich serwisów Web 2.0. W sieci nie trzeba dziś wyważać drzwi. Zarobić – i to sowicie – można także przeciskając się przez wrota otwarte przez światowych potentatów e-biznesu.
Źródło: Rzeczpospolita
http://patrz.pl