Przeciętny Londyńczyk jest nagrywany 300 razy dziennie. W całej Wielkiej Brytanii działają już cztery miliony kamer. Ale zamiast udaremniać przestępstwa, budują społeczeństwo podejrzliwości i strachu przed obcymi.
kamery
Śmierci Joe Van Holsbeeka, belgijskiego nastolatka zasztyletowanego przez dwóch polskich rówieśników, kamery na dworcu w Brukseli przyglądały się bacznie. Dzięki nim schwytanie obu sprawców zajęło zaledwie kilka dni.
Monitoring wideo, czyli sieci kamer instalowanych w miejscach publicznych (CCTV), coraz częściej staje się głównym bohaterem wydarzeń. Raz są to wydarzenia dramatyczne, jak śmierć Joego, raz błahe – jak informacja, że za pomocą kamer pilnujących Muzeum Pergamońskiego w Berlinie podglądano prywatne mieszkanie kanclerz Angeli Merkel.
W Wielkiej Brytanii furorę zrobiła w kwietniu historia bezdomnego z Sheffield Keitha Rose’a, z którego oko kamery uczyniło przestępcę. Pechowiec Rose na chwilę zamienił sień nieczynnego oddziału banku Lloyds TSB w gniazdko miłosne dla siebie i swojej sikoreczki (tożsamość nieustalona). Nikogo nie niepokojąc, oddali się tam oralnemu czynowi lubieżnemu.
Pech chciał, że wybryk zarejestrowała kamera strzegąca wejścia do banku. Następnego dnia kierowniczka oddziału złożyła doniesienie o przestępstwie. Sąd grodzki skazał Rose’a na 50 funtów grzywny i 75 funtów kosztów procesowych. Szczęśliwie dla kochanka, który tłumaczył, że „zapomnieli o kamerze”, sąd apelacyjny uznał, iż kamera to nie świadek, a pani kierownik oglądająca taśmy, kiedy już było dawno po wszystkim, też świadkiem nie jest. A skoro nie ma świadków, to niczyja moralność nie ucierpiała i o żadnym przestępstwie nie ma mowy.
Pozornie nieistotny przypadek Keitha Rose’a to ważny precedens dla Brytyjczyków, którzy żyją w kraju o największym zagęszczeniu kamer na świecie. Nikt nie wątpi, że nadchodzi epoka wielkiego podglądania. Wielka Brytania jest poligonem takiej właśnie przyszłości – statystyczny mieszkaniec Wysp jest nagrywany aż 300 razy dziennie, a w samym londyńskim metrze działa 6000 kamer.
W ciągłym użyciu
Dla ekipy Tony’ego Blaira instalowanie kamer CCTV to misja dziejowa. Zamysł jest prosty – zaprowadzić na ulicach Królestwa trwały ład i bezpieczeństwo. Kamery obserwują Brytyjczyków na ulicach, na dworcach i przystankach, na lotniskach, autostradach, stacjach benzynowych, parkingach.
Oczy kamer przyglądają się pasażerom metra i autobusów miejskich, a nawet taksówek. Skanują tablice rejestracyjne samochodów, twarze klientów wielkich centrów handlowych i małych hinduskich sklepików z mydłem i powidłem. Znajdziesz je na stadionach – to oczywiste – ale i w osiedlowej siłowni. W bibliotece publicznej, w szkole, w nocnym klubie. I szkoły, i kluby instalują kamery nawet w toaletach. O ich obecności informują tabliczki – taki jest wymóg prawa.
Nigdzie nie można się poczuć bardziej osaczonym niż w automatycznej, bezzałogowej kolejce łączącej terminale lotniska Gatwick. W metalowym pudle wagonu są tylko pasażerowie, kamery i głośniki, z których na przemian płyną reklamy i ostrzeżenia o pracy urządzeń CCTV. Socjolog i kryminolog Clive Norris, badacz „społeczeństwa nadzoru” z uniwersytetu w Sheffield, osiem lat temu oszacował liczbę kamer w Wielkiej Brytanii na mniej więcej cztery miliony.
Zgadnij, co mam w środku
Kamerowe szaleństwo wybuchło w 1993 roku. W lutym tamtego roku Wyspami wstrząsnęła historia potwornej zbrodni popełnionej na trzyletnim Jamiem Bulgerze przez dwóch 10-letnich zwyrodnialców. Porwali chłopczyka z jednego z centrów handlowych pod Liverpoolem, po czym bestialsko zamęczyli. Kamery zainstalowane w centrum handlowym dostarczyły zdjęć z chwili uprowadzenia. Choć nie zapobiegły zbrodni, uznano je za niezastąpione narzędzie walki z przestępczością.
W drugiej połowie lat 90. kamery pochłaniały prawie 80 procent wydatków budżetowych na prewencję. W oficjalnych dokumentach wychwalano zalety kamer pod niebiosa, przekonując opinię publiczną, że ultranowoczesna technologia zada przestępczości śmiertelny cios. Poskutkowało, przynajmniej jeśli chodzi o nastawienie społeczeństwa. Dziś za kamerami opowiada się niemal 90 procent Brytyjczyków.
Kamera kamerze nierówna. A szczególnie nierówna jest zwykła kamera tej połączonej z komputerem. Kiedy obraz przez nią dostarczany spotyka się ze specjalistycznym oprogramowaniem i bazą danych zgromadzoną w komputerze, zaczyna się wyższa szkoła jazdy. Jazdy na granicy swobód obywatelskich i prawa do prywatności.
Od 2003 roku w centrum Londynu obowiązuje congestion charge – opłata od korków. Płacą ją właściciele aut, które zostaną sfilmowane przy wjeździe do płatnej strefy. Obraz z kamer przekazywany jest do centralnego komputera. Tam odpowiednie oprogramowanie odcyfrowuje numery rejestracyjne pojazdów, następnie lista sfilmowanych numerów przyporządkowywana jest liście kierowców, którzy uiścili opłatę. Dane o tym, który numer rejestracyjny należy do którego kierowcy, pochodzą z centralnej bazy dowodów rejestracyjnych i praw jazdy. Przy okazji sprawdza się, czy tablica jest zgodna z samochodem – dzięki temu do Londynu nie wjeżdżają już kradzione auta na fałszywych numerach.
System rozpoznawania tablic rejestracyjnych zostanie w tym roku rozszerzony na wszystkie samochody w Wielkiej Brytanii. Obraz z kamer rozmieszczonych przy drogach ma być przechowywany przez pięć lat. Przez ten czas każda nasza podróż samochodem będzie do odtworzenia. Co roku do archiwów systemu trafiać ma 18 miliardów zapisów.
A rozpoznanie tablicy rejestracyjnej to tylko namiastka możliwości, jakie stwarza dzisiejsza technologia. Informatycy od lat doskonalą systemy rozpoznawania twarzy. Już niebawem kamera sprzężona z odpowiednim oprogramowaniem i bazą zdjęć osób poszukiwanych powinna dopasować jedno do drugiego – i wychwycić przestępcę, gdy tylko ten znajdzie się w jej polu widzenia.
O ile rozpoznanie twarzy poszukiwanego przestępcy jest z pewnością przydatne, to jeszcze bardziej pożyteczne byłoby rozszyfrowanie przestępczych intencji osób znajdujących się w tłumie. Niemal jak w „Raporcie mniejszości” Philipa K. Dicka – móc unieszkodliwić przestępcę, zanim zrobi to, co chodzi mu po głowie – to cel tworzonych obecnie systemów nadzoru.
By kamera mogła sama wyodrębnić podejrzane zachowania, trzeba ją przeszkolić na okoliczność tego, co typowe i nietypowe. Najnowsze brytyjskie systemy dozoru potrafią już wyłapywać osobników kucających przy samochodach albo wciąż chodzących wokół parkingów – nauczono je, że tak zachowują się potencjalni złodzieje. Wystarczy wprowadzić odpowiedni algorytm. Podobnym wzorem można sprawić, że kamera zostawi w spokoju białą kobietę, a skupi się na kolorowym mężczyźnie. Osoba trzęsąca się na skutek choroby stanie się bardziej podejrzana od osoby zdrowej.
Czapki z głów
Kłopot w tym, że algorytmy dobrych i złych zachowań są sprzeczne z demokratycznymi wartościami zachodnich społeczeństw. W oku kamery wszyscy jesteśmy podejrzani. Nieustanny dozór podważa powszechne założenie, że nieznajomy ma dobre intencje, opiera się na nieufności – i zaczyna oddziaływać na postawy społeczne mieszkańców miast.
Już dziś kamery wpływają na to, jak się ubieramy. Zachodnia swoboda ubioru. W centrach handlowych w USA i Wielkiej Brytanii coraz częściej można spotkać tablice z napisem: No hats, no hoods, no sunglasses. Kapelusze, kaptury i okulary słoneczne utrudniają bowiem identyfikację ludzi za pośrednictwem kamer.
– Systemy CCTV służą przede wszystkim społecznej dezynfekcji przestrzeni publicznej. To sposób na podniesienie atrakcyjności obiektu czy okolicy w oczach turystów i inwestorów – mówi Roy Coleman, socjolog z uniwersytetu w Liverpoolu, autor książki pod tytułem „Odzyskać ulice: miasto a nadzór i kontrola społeczna”. Odstraszając przestępców, kamery eliminują przy okazji niepożądane osoby. Te, które nie pasują do wyobrażeń o schludnej, poprawnej i wolnej od społecznych problemów przestrzeni.
– Kamery coraz częściej bywają używane do śledzenia poczynań bezdomnych, bezrobotnej młodzieży i imigrantów. Nawet kiedy nikt z nich nie robi nic nielegalnego. Stały się narzędziem zarządzania przestrzenią publiczną i tworzą nowe rodzaje społecznego wykluczenia – kontynuuje Coleman.
Bo kamery w przestrzeni publicznej nie są aniołami stróżami. Są w prostej linii rozwinięciem koncepcji totalnego nadzoru zawartej w pismach oświeceniowego angielskiego filozofa Jeremy’ego Benthama, wynalazcy Panoptikonu, czyli cylindrycznego więzienia, którego nadzorca kontroluje wszystkie cele, a sam pozostaje niewidoczny. Bentham uważał, że sama świadomość, iż są obserwowani, skłoni więźniów do posłuszeństwa. Jak w tym idealnym więzieniu niepotrzebna była obecność nadzorcy, tak też dziś wiele z ulicznych kamer to zwykłe atrapy, a efekt autokontroli osiągany jest dodatkowo przez tablice i ostrzeżenia, że kamery stale patrzą.
Benthama zachwyciłaby zapewne inicjatywa samorządu dzielnicy Shoreditch we wschodnim Londynie. Od kilku tygodni mieszkańcy wybranego osiedla mogą oglądać w kablówce obraz z kamer umieszczonych przed ich domami. Mają sami się nadzorować. Bez udziału władz.
Licencje na obsługę centrum monitoringu, dokąd przekazywany jest obraz z kamer, wymagane są dopiero od 20 marca. Przedtem do patrzenia na ścianę ekranów zatrudnianiano dość przypadkowe osoby. Dorabiali sobie w ten sposób urzędnicy, studenci, niepełnosprawni. Ludzie zostawiani sam na sam z takimi możliwościami podglądania często zawodzili.
W grudniu 2005 roku przed sądem w Liverpoolu stanęli dwaj pracownicy monitoringu przyłapani na kierowaniu oka kamery do mieszkania młodej kobiety i nagrywania jej podczas kąpieli. Wpadli, bo w pomieszczeniu, gdzie pracowali, również znajdowała się kamera. Na czarny rynek co jakiś czas trafiają nagrania seksu uchwyconego przez skierowane nie tam, gdzie trzeba, kamery.
Ochrona niekonieczna
Niestety, kamera to nie karabin – nie strzeli do przestępcy w obronie ofiary. We wrześniu 2005 roku życie modelki Sally Anne Bowman skończyło się jak zerwany film. Kamery zarejestrowały cały jej wieczór w centrum Croydon. Wizytę w barze, podróże taksówkami, spotkanie z byłym narzeczonym. Ale śmierć czekała na dziewczynę w zaułku, gdzie nie sięgał wzrok kamer. Brytyjczycy oglądali urywki z jej ostatniego dnia w telewizji. Kilka miesięcy wcześniej mogli obejrzeć terrorystów szykujących się do ataku na londyńskie metro. Zamachowców nie zatrzymano, bo wyglądali jak nieszkodliwi młodzieńcy jadący z plecakami na wycieczkę.
– Kamery mogą odstraszyć kieszonkowców czy złodziei samochodów, ale nie przestępców zdeterminowanych do popełnienia zbrodni – mówi „Przekrojowi” Peter Fussey, kryminolog z Uniwersytetu Wschodniego Londynu. – Do tego potrzebna jest ciężka praca dobrze wyszkolonej i doświadczonej policji.
Statystyki potwierdzają znaczący spadek kradzieży samochodów i drobnych kradzieży w rejonach nasilonego nadzoru. Ale ogólny poziom przestępczości spada wolniej, niż chcieliby propagatorzy kamer CCTV. Pod koniec lat 90. nawet rząd przyznał, że lepsze oświetlenie ulic byłoby skuteczniejsze od umieszczania kamer. – Relacja pomiędzy liczbą kamer a przestępczością nie została nawet porządnie, długofalowo przebadana – przyznaje Fussey. Po czym wymienia samorządy, które otwarcie chwaliły się, że w instalowaniu kamer nie chodzi o walkę z przestępczością, ale o dobry, nowoczesny wizerunek.
Źródło: Przekrój